Zaczynamy od siebie naukę dobrego wychowania.
Czy można się nauczyć dobrego wychowania, gdy się jest dorosłym?
Wielu ludzi twierdzi, że nic nie zastąpi „kindersztuby”, wpojonych od dzieciństwa podstaw dobrego wychowania.
Trudno w to uwierzyć! Jest to sprzeczne i z doświadczeniem i z wiedzą. Wystarczy rozejrzeć się wokół, by znaleźć ludzi zachowujących się zawsze taktownie i kulturalnie, mimo że dom nie mógł im dać lekcji nienagannych manier. Zdarza się również, że ludzie pochodzący z tzw. „dobrego domu“, domu inteligenckiego lub zamożnego, są nietaktowni, niegrzeczni, nieraz wprost nieokrzesani.
Nie znaczy to, aby bagatelizować wychowanie dzieci i młodzieży. Dzieci przyswajają sobie niezmiernie łatwo sposób bycia starszych. Dzieci naśladują otoczenie. To jest zupełnie naturalne. Dojrzali ludzie jednak sami kierują sobą. Jeśli nawet w okresie dzieciństwa nabyli złych form i obyczajów, nie są przecież maszynami czy tresowanymi zwierzętami; mogą, pracując nad sobą, zmienić dotychczasowe przyzwyczajenia.
Jeśli chodzi o sprawę przyzwyczajeń, warto wspomnieć o wynikach prac dr Reed, współczesnej uczonej amerykańskiej, która w ostatnich czasach prowadziła badania nad przyzwyczajeniami żywieniowymi różnych ludów, zarówno dzikich, jak cywilizowanych. I oto doszła do wniosku, że dużo trudniej jest zwalczyć hamulce psychologiczne w dziedzinie żywienia niż wychowania. Nawet najdziksze ludy prędzej uczą się sposobu bycia obowiązującego kulturalne narody, niż Europejczyk przyzwyczaja się do jadania tego, do czego czuje wstręt już na sam dźwięk nazwy. Weźmy znane przykłady. Francuz cieszy się na myśl, że dostanie udka żabie i ślimaki na obiad, i z apetytem zasiada do stołu, podobnie jak Belg, gdy zabiera się do befsztyka z koniny, a Chińczyk, gdy wie, że otrzyma jaskółcze gniazdo, „zgniłe” jajo czy jakiegoś morskiego kraba. Natomiast wielu z nas odczuwa taki wstręt fizjologiczny do tych „smakołyków”, że gdybyśmy się przemogli i ich skosztowali, próba ta skończyłaby się pewnie żałośnie.